Publikujemy treść listu, czy raczej głosu rozpaczy, który dotarł do naszej redakcji.
Jesteśmy przedsiębiorcami leśnymi z terenu północno-wschodniej Polski, przerażonymi tym, co może nas czekać w najbliższym czasie. Przed przetargami zaczęły do nas dochodzić informacje, że stawki mają radykalnie spaść. Liczyliśmy na podwyżki, a tu zapowiada się duży minus. Obcięto stawki wyjściowe do przetargów. Słyszymy, że to na skutek zabrania przez rząd kilkuset milionów złotych. Dlaczego to ma się na nas odbijać? Skoro brakuje pieniędzy, to dlaczego nam się obcina, a nie szuka oszczędności? Dlaczego nam się zabiera, a oni kupują coraz to lepsze samochody, budują ogromne pałace, ciągle imprezują…? To są nasze zarobione pieniądze. W kontrze mówią, że przecież my też kupujemy samochody, harwestery. Ale nikt nie dodaje, czym to jest okupione. My ryzykujemy, biorąc kredyty, a nadleśniczowie, dyrektorzy niczym nie ryzykują. Sprzęt się psuje i trzeba go remontować. Nikt nam nie daje, tak jak dla zakładu w Giżycku, nowego sprzętu i pieniędzy na naprawy.
Teraz kolejny gwóźdź do naszej trumny. Usłyszeliśmy, że dyrektor kazał wszystkim nadleśnictwom ogłosić przetarg w jednym czasie. Czy to nie jest zmowa? Czy nie ograniczy się nam konkurencji? Jeśli nam się nie powiedzie w nadleśnictwie, to gdzie później pójdziemy? Za granicę? Oni się bawią nami jak żołnierzykami na stole, ale to my pracujemy na wszystko i drzewiarze, którzy to kupują. Jesteśmy jak producenci jabłek, którym chce się płacić grosze, a śmietankę spijają dalsze ogniwa tego systemu. Ciągle komuś rząd coś obiecuje, ale to kosztuje, więc trzeba komuś zabrać. Dlaczego akurat nam? Bo nie jesteśmy górnikami i nie będziemy krzyczeć. Ale nas też jest dużo i nasze piły wkrótce ucichną. Co wtedy zrobi leśny dyrektor czy nadleśniczy? Czy ktoś się nad tym w ogóle zastanawia?